Dzisiaj myślami wróciłem do dzieciństwa. Do tych wszystkich przykrych sytuacji, których doświadczyłem jak byłem mały, a które jeszcze są w mojej pamięci.
Jako dziecko mało ogarniałem świata. Nie rozumiałem aluzji, szyderstw, wyśmiewania, oszukiwania. Za każdym razem ktoś musiał mi tłumaczyć o co chodzi.. Z wielu rówieśniczych sytuacji byłem w naturalny sposób wykluczany, bo po prostu nie pasowałem do nich. Z czasem to, co przysparzało tak wiele cierpienia stało się dla mnie naturalnym polem, w którym pomału stawałem się ekspertem.
Za każdym razem jak przypominam sobie te sytuacje to czuję smutek. Pojawiają się też inne emocje ale to smutek jest najsilniejszy. Zawsze wiązałem go z wykluczeniem, którego tak często doświadczałem, jednak dzisiaj poczułem go w kontekście traconej dziecięcej niewinności.
Rodzimy się bezbronni, niewinni, zdani na łaskę innych ludzi. Ktoś nas wychowuje, kształtuje i dba o to abyśmy przeżyli. To ty nas Boże wysyłasz w to miejsce, dajesz to co nas otacza, stwarzasz warunki do rozwoju, posyłasz ludzi, którzy się nami opiekują. Jaki jest sens w zatracaniu tego całego dobra, z którym przychodzimy na świat? Czemu doświadczamy tych wszystkich przykrości, które zmuszają nas do budowania jak najgrubszej „skóry”, która ma nas przed tym wszystkim chronić? Czy można urodzić się i wylądować na żyzną glebę, w której będziemy spokojnie wzrastać, bez konieczności budowania murów obronnych.
Przez ostatnie lata próbuje zburzyć jak najwięcej się da aby Ciebie spotkać. I ponownie wystawiam się na to co mnie wcześniej spotkało i ponownie mierzę się z emocjami, których wtedy i teraz nie chcę czuć. Ale czy naprawdę jest tak, że te mury oddzielają mnie od Ciebie? Czy cokolwiek jest w stanie tego dokonać? Czy jedyną drogą, która do Ciebie prowadzi to burzenie tego co zbudowałem? Nie wiem ale jeżeli jest to droga, którą mam podążać, będę to robił bez względu na siebie.