Obudziłem się z uśmiechem na twarzy. Wiedziałem, że mi się udało. W czasie, kiedy ciało odzyskiwało sprawność, postanowiłem najpierw biec przez jakiś czas, a potem rozpaczać nad swoim losem. To da mi wymierny efekt szukania czegoś nowego, a utrata świadomości spowoduje wewnętrzne przekonanie o dobrze wykonanej pracy.
Plan powiódł się znakomicie. Rozpacz stała się moim zbawieniem. Dzięki rozpaczy osiągnąłem wewnętrzny spokój. Spokój ten dawał mi radość. Biegłem do momentu kiedy umysł zaczynał tracić orientację, że to ja biegnę, a świat stoi. Potem padałem na kolana i rozpaczałem do utraty świadomości. Po pewnym czasie wpadłem na pomysł aby zacząć rozpaczać w trakcie biegu. Wtedy utrata świadomości następowała podczas ruchu i nawet przestałem zauważać granicę, od której zaczynam opadać sił. Czarne myśli zalęgły mi się w głowie tak mocno, że nie musiałem już na siłę wmuszać ich w siebie. Stały się zupełnie naturalne. Stały się częścią mnie. W końcu doszedłem do perfekcji, która objawiła się tym, że już od momentu startu czułem… zmęczenie. Tak to nazwałem. Zmęczenie. Jestem geniuszem. Odkryłem zmęczenie i je urzeczywistniłem. Dzięki niemu już nie pojawiło się poczucie winy związane z brakiem pracy. Po prostu nie mogłem jej wykonywać więc odpoczywałem. Mistrzostwo osiągnąłem wtedy kiedy nie traciłem świadomości. Umiałem znaleźć taki punkt, w którym umysł przestawał zadręczać się czarnymi myślami i pozostawałem świadomy. Jestem mistrzem. Po prostu mistrzem! Dzięki tej technice mogłem zajść dalej. Przecież wcześniej nie wiedziałem na jak długo tracę przytomność. Teraz to kontrolowałem. Mogłem być cały czas przytomny. Jedynie co mnie ograniczało to postoje związane z przemęczeniem. Ale przecież na to nie mam wpływu. Przecież po prostu się męczę. Tak już jest. Gdzie bym zaszedł gdybym nie był taki przebiegły. Pewnie dalej stałbym w miejscu. Nawet nie pamiętam od czego to się wszystko zaczęło. Ważne, że kontroluje zmęczenie.
Podróż była długa i męcząca. Gdybym tylko mógł tak podróżować bez zmęczenia. To by była radość. Tyle włożonej pracy i żadnych efektów. Jak długo jeszcze będę musiał tak iść aż w końcu coś znajdę. Po co ja w ogóle tak się meczę? To jest bez sensu. Lepiej położę się i poczekam aż coś się stanie. W końcu coś musi się wydarzyć. Leżenie i nic nie robienie nie było tak łatwe jak się wydawało. Cały czas byłem czujny, nerwowo rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu zagrożenia. Czułem, że musi wydarzyć się coś złego i szukałem tego dookoła. Cały czas się rozglądałem co było o tyle dziwne, że dookoła panowała cisza. Nie było żadnych odgłosów, które mogłyby powodować zdenerwowanie, a mimo tej całkowitej ciszy, głowa nerwowo latała dookoła w poszukiwaniu wrogów. W końcu nie wytrzymałem wstałem i szedłem dalej. Nic nie robienie było największą karą jaka przychodziła mi do głowy. Mój umysł potrzebował coraz to nowych bodźców. Skoro otoczenie samo nie dawało mi tego, musiałem sam coś robić aby choć na chwilę być spokojnym.
Znowu popadłem w rutynę. Marsz, odpoczynek, marsz, odpoczynek. W końcu zauważyłem, że daje mi to spokój. Przestałem z tym walczyć. Po prostu tak teraz wygląda moje życie i tyle. Jeżeli próbowałem zmienić coś w tej rutynie wdzierał się we mnie niepokój. Powrót do tego co znam i co sam wybrałem dawał mi spokój. I właśnie w tym odnalazłem szczęście.
Szczęście nie trwało jednak zbyt długo. A może w sumie trwało, tylko tego nie zauważyłem? Może po prostu zawsze jest mi mało tego cudownego uczucia? Mniejsza o to. Na horyzoncie zobaczyłem las. W końcu dotarłem do jakiejś innej krainy. Radość przemieniła się w euforię, która wyrzuciła mnie ze spokojnego niepokoju , w którym dotąd tkwiłem. Ale teraz spokój nie był najważniejszy. Najważniejsze było to, że w końcu jest coś nowego i nieważne co to było. Zacząłem biec. Krzyczałem, skakałem, byłem zachwycony. Ale im bliżej byłem upragnionej zmiany, tym coraz wolniej szedłem. Nawet nie wiem kiedy się zatrzymałem. A co jeśli tam czeka na mnie niebezpieczeństwo? Tutaj wszystko jest znajome i bezpieczne. Może nie ma tu szalu ale jest bezpiecznie, a tam nie wiem co mnie czeka. Po euforii przyszło zrezygnowanie. Nie wiedziałem co mam zrobić. Być tu gdzie jestem, w tym co znajome, czy udać się w coś nowego.
Dałem sobie trochę czasu na zastanowienie. Podjęcie decyzji przychodziło mi z ogromnym trudem. Tylko czego tak naprawdę się boję? Czy naprawdę przeraża mnie to, co może mnie tam spotkać, czy może chodzi o coś innego? Co tak naprawdę może mnie tam spotkać? Niebezpieczeństwo, zagrożenie a nawet śmierć. Przecież może też wyniknąć z tego coś dobrego. Mogę dowiedzieć się o tym miejscu dużo więcej, może w końcu odkryję jak tu trafiłem i po co tu jestem. Może, może. Nie mogę polegać na może. Muszę być pewny aby zadecydować, bo każda decyzja może okazać się tą złą i może nie być już odwrotu. Decyzja. Chodziło o podjęcie decyzji. Bałem się wziąć odpowiedzialność za własne, życie. Do tej pory wszystko co mnie spotykało było dziełem przypadku. Teraz to ja sam muszę postanowić co się ze mną stanie. I właśnie to mnie przeraża. To, że po raz pierwszy wezmę sprawy w swoje ręce, zadecyduje co chcę. A jak to już zrobię będę musiał żyć z konsekwencjami tej decyzji. Nie będę mógł zrzucić winy na kogoś innego. Właśnie to blokowało mnie przed wejściem do tego lasu. Uświadomienie tego wcale nie pomogło w podjęciu decyzji. Wręcz przeciwnie. Teraz, nie wejście do lasu i zostanie w tym samy miejscu, spowodowałoby, że byłbym tchórzem. Do tej pory pozostanie na pustkowiu nie wiązało się z żadnym problemem. Pewnie poszedłbym w przeciwną stronę i obrał sobie jakiś nowy cel. Pewnie byłoby nudno i dość męcząco ale w miarę bezpiecznie. Teraz, jeżeli bym to zrobił, byłbym tchórzem. Zostanie tutaj miało coraz większy ciężar. Decyzja sprowadziła się do tego czy bardziej boję się tego co mnie czeka w nowym miejscu, czy jednak tego, że okaże się słaby. Ruszyłem przed siebie.