Jak tylko coś już ogarniam, do czegoś się przyzwyczaję i nastaje odrobina spokoju, one znowu się pojawiają. Zmiany. Raz za razem jestem wystawiany na sytuacje, w których nie chciałbym się znaleźć. Moje całe ciało manifestuje mój stosunek do tego co nowe. Blokada i opór. Walczę ze zmianami tak długo jak to jest możliwe, aż w końcu nasilający się ból doprowadza mnie do stanu, w którym trudno mi funkcjonować. Zmuszony do myślenia tylko i wyłącznie o swoim przetrwaniu, odstawiam zmiany na bok. Chwytam się wtedy wszystkich możliwych sposobów aby powrócić do stanu, w którym chcę się ponownie znaleźć. Do komfortu, którego tak pragnę.
Ale zmiany w tym czasie nie odchodzą. One cały czas trwają. Niszczą stare i budują nowe. I kiedy w końcu wracam do codzienności, zastaję wytyczone nowe ścieżki, którymi teraz muszę podążać. Kiedyś próbowałem jeszcze walczyć i brnąć pogorzeliskiem ale doświadczenie nauczyło mnie, że nie ma to sensu. W końcu i tak z nimi przegrywam.
Mimo, że nienawidzę zmian, po pewnym czasie oswajam się z nimi. Pomału przyzwyczajam się do nowego i zaczynam dostrzegać w nich coś dobrego. W końcu pojawia się cisza i spokój.
Ten stan nie jest stały. Po pewnym czasie zaczyna coś wirować i wkrada się niepokój, który zwiastuje tylko jedno – zmiany.