Mam w życiu takie momenty zwątpienia i rozpaczy, w których nie mam ochoty nic więcej robić. Następują po tym jak coś mi się nie uda. Jak wydaje mi się, że coś mi się nie udało. Wtedy wszystko wydaję się być bezsensu. Jakiekolwiek działania wydają się nieistotne, pozbawione celu. Te wszystkie oczekiwania oraz lęki związane z tym czymś, rozpieprzają się o jakąś niewidzialną ścianę i nic nie pozostaje. Smutne nic.
Czemu to nic przybiera formę smutku, a nie szczęścia? Przecież mogłoby być takie nic szczęśliwe, bez pragnieniowe, bez obciążeń, bez zmartwień, bez oczekiwań. Można by było nie przejmować się wszystkimi konsekwencjami i żyć szczęśliwie, bez myślenie o przyszłość. Dla mnie jednak to nic, to smutek. Smutek spowodowany nic.
Chyba pierwszy raz go akceptuję i nie staram się z nim walczyć. Pierwszy raz ten smutek, to po prostu smutek, a nie strach przed czymś gorszym. Strach przed wpadnięciem w jakąś depresję. To po prostu smutek. Czy on zmieni to, co robię i w sumie przestanę to robić? Nie wiem. Nie wiem po co on się pojawił przy takiej błahostce. A może nie ma błahostek? Może to wszystko ma taką samą moc? A może to wszystko nie ma żadnej mocy.